jeśli mu pozwolę ujść w ciemność, nigdy sobie tego nie daruję.
— „No więc — raz jeszcze panu dziękuję. Pan był — hm — niezwykle... doprawdy, niema na to słów!... Niezwykle... I rzeczywiście — nie rozumiem dlaczego. Boję się że nie jestem panu taki wdzięczny, jakby należało, ale to wszystko spadło na mnie tak brutalnie... Bo w gruncie rzeczy... nawet pan... pan sam...“ Zająknął się.
— „Możliwe“ — wtrąciłem. Ściągnął brwi.
— „Mimo wszystko człowiek jest odpowiedzialny“. — Śledził mię jastrzębim wzrokiem.
— „I to jest także prawda“ — rzekłem.
— „No więc — już się z tem uporałem, i nie pozwolę rzucić sobie tego w twarz... nie darowałbym nikomu“. — Zacisnął pięści.
— „To pana maluje...“ — rzekłem z uśmiechem — uśmiechem dość smutnym, Bóg mi świadkiem. Jim spojrzał na mnie groźnie.
— „To już jest moja sprawa — rzekł. Wyraz niezłomnego postanowienia zjawił się na jego twarzy i znikł niby czczy, przelotny cień. Po chwili Jim wyglądał znowu jak miły, zatroskany chłopczyk. Rzucił papierosa. — Dowidzenia — rzekł z nagłym pośpiechem, niby człowiek, który się zagadał, podczas gdy pilna robota nań czeka: potem zaś przez parę sekund stał bez najlżejszego ruchu. Deszcz lał z gwałtownym, nieprzerwanym impetem jak zmiatająca wszystko powódź, z rozpętaną, oszałamiającą wściekłością, która przywodziła na myśl zapadające się mosty, drzewa wyrwane z korzeniami, podmyte góry. Nikt nie mógłby stawić czoła olbrzymiemu, gwałtownemu naporowi wody, rzekłbyś rozbijającej się w wirach o mętną
Strona:PL Joseph Conrad - Lord Jim 01.djvu/215
Ta strona została uwierzytelniona.