— Zdecydował się wrócić w końcu, ale sądzę że głównie deszcz się do tego przyczynił; lał wtedy właśnie z niszczącą siłą, która uspakajała się stopniowo podczas naszej rozmowy. Jim zachowywał się bardzo spokojnie i poprawnie; wyglądał teraz na małomównego człowieka opanowanego przez jakąś myśl. Mówiłem mu o materjalnej stronie jego położenia, a wyłącznym mym celem było uratowanie go od upadku, zguby i rozpaczy, które tam na wschodzie opanowują tak szybko samotnych, bezdomnych ludzi; rozumowałem logicznie, namawiając aby przyjął moją pomoc, a za każdym razem, gdy zdarzyło mi się spojrzeć na jego skupioną, łagodną twarz, tak młodzieńczą i pełną powagi, ogarniało mię niepokojące uczucie, że nie jestem mu pomocą, że raczej przeszkadzam jego duchowi w jakimś tajemniczym, niewytłumaczonym, nieuchwytnym wysiłku.
— „Przypuszczam że pan zamierza jeść, i pić, i spać pod dachem jak zwykle — rzekłem wreszcie z rozdrażnieniem. — Pan przecież mówi, że pan nie tknie należących się panu pieniędzy. — Uczynił gest, który — u człowieka tego rodzaju — był oznaką wstrętu. (Należała mu się pensja za trzy tygodnie i pięć dni jako oficerowi z Patny). — No tak, to jest zbyt mała suma aby mogła mieć jakieś znaczenie; ale co pan zrobi jutro? Dokąd pan się obróci? Trzeba przecież żyć...“
Strona:PL Joseph Conrad - Lord Jim 01.djvu/217
Ta strona została uwierzytelniona.
Rozdział XVII