— „To nie o to chodzi“ — wyrwało mu się szeptem. Pominąłem milczeniem jego słowa i w dalszym ciągu walczyłem z tem, co uważałem za skrupuły przesadnej delikatności. — Ze wszelkich względów — zakończyłem — musi pan przyjąć moją pomoc.“
— „Pan mi pomóc nie może“ — rzekł bardzo prosto i bardzo łagodnie, pochłonięty jakąś głęboką myślą, której przebłyski dostrzegałem niby sadzawkę lśniącą w mroku, myśląc ze zniechęceniem, że nigdy się do niej nie zbliżę na tyle aby ją zgłębić. Patrzyłem na jego harmonijną postać.
— „W każdym razie — rzekłem — mogę przyjść z pomocą temu, co z pana jest widzialne. Nie twierdzę że zrobię coś więcej. — Potrząsnął głową z niedowierzaniem, nie patrząc na mnie. Zapalałem się coraz bardziej. — Otóż właśnie że mogę panu pomóc. Mogę nawet zrobić jeszcze więcej. I zrobię to. Ja panu ufam...“
— „Te pieniądze...“ — zaczął.
— „Słowo daję, zasługuje pan na to, żeby pana posłać do wszystkich djabłów — krzyknąłem z przesadzonem oburzeniem. Zaskoczyło go to; uśmiechnął się, a ja nacierałem w dalszym ciągu. — Tu wcale nie chodzi o pieniądze. Pan jest zbyt powierzchowny, rzekłem (a w tej samej chwili myślałem sobie: aha, tum cię czekał! A może i jest zbyt powierzchowny — mimo wszystko). — Niech pan spojrzy na ten list, który pan ma zabrać. Piszę tu do człowieka, którego nigdy o nic nie prosiłem; piszę o panu w takich słowach, jakich ośmielamy się użyć, mówiąc tylko o bliskim przyjacielu. W tym liście biorę na siebie bezwzględną odpowiedzialność za pana. Ni mniej ni więcej. I doprawdy, jeśli pan tylko zastanowi się trochę, co to znaczy...“
Strona:PL Joseph Conrad - Lord Jim 01.djvu/218
Ta strona została uwierzytelniona.