— Podniósł głowę. Deszcz już minął; tylko rynna za oknem wciąż jeszcze wylewała idjotyczne łzy: kap, kap. W pokoju panował wielki spokój; cienie przycupnęły po kątach, daleko od cichego płomienia świecy, który jaśniał prostopadle w kształcie miecza. Wydało mi się po chwili, że odblask łagodnego światła zalewa twarz Jima, jakby świt już się był zaczął.
— „Boże mój! — wyszeptał. — Jaki pan szlachetny!“
— Nie czułbym się bardziej upokorzony, gdyby mi nagle język pokazał. Dobrze ci tak, podlizujący się blagierze! powiedziałem do siebie. Jim patrzył na mnie jaśniejącemi oczami, ale spostrzegłem że blask ich nie był szyderczy. Ogarnęło go w mig gorączkowe wzburzenie; przypominał płaskiego, drewnianego pajaca wprawionego w ruch zapomocą sznurka. Podniósł ramiona i opuścił, trzepnąwszy rękami o uda. Stał się zupełnie innym człowiekiem.
— „A ja wcale nie rozumiałem — krzyknął; nagle zagryzł wargi i zmarszczył się. — Co za głupi osioł ze mnie — rzekł bardzo wolno z lękiem. — Na pana to można liczyć — zawołał stłumionym głosem. Porwał mnie za rękę, jakby ją ujrzał poraz pierwszy i puścił ją natychmiast. — Jakto! Przecież to jest właśnie to, czego ja... pan... ja... — zająknął się, i zaczął mówić niezręcznie z nawrotem dawnego, tępego uporu: — Byłbym teraz bydlęciem, gdybym...“ — Głos mu się załamał.
— „Tak, tak, rozumiem — rzekłem. Byłem prawie zaniepokojony tym wybuchem uczuć, z których przebijało dziwne uniesienie. Pociągnąłem wypadkowo za sznurek; nie rozumiałem dokładnie mechanizmu zabawki.
Strona:PL Joseph Conrad - Lord Jim 01.djvu/219
Ta strona została uwierzytelniona.