— „Muszę teraz już iść — powiedział. — Mój Boże, pan naprawdę mi pomógł! Nie mogę usiedzieć w miejscu. Właśnie to, czego mi było trzeba! — spojrzał na mnie ze zdumieniem i podziwem. — Właśnie to...“
— Tak, tego właśnie było mu trzeba. Z całem prawdopodobieństwem ocaliłem go od głodu — od tego rodzaju głodu, który jest prawie nieuchronnie związany z pijaństwem. I to wszystko. Nie miałem pod tym względem żadnych złudzeń, ale patrząc na Jima, zadawałem sobie pytanie, jakiego rodzaju iluzja opanowała go tak widocznie w przeciągu trzech ostatnich minut? Podsunąłem mu sposobność do prowadzenia w dalszym ciągu przyzwoitego życia, do poważnej pracy, do zarabiania w zwykły sposób na jedzenie, picie, dach nad głową — w chwili gdy jego zraniony duch, jak ptak o przetrąconem skrzydle, byłby się zawlókł, trzepocząc, do jakiejś dziury aby zamrzeć tam spokojnie z wyczerpania. Narzuciłem mu rzecz drobną bezwzględnie; i — patrzcie! przyjął ją w taki sposób, że zamajaczyła w mętnem świetle świecy jak wielki cień — niewyraźny, a może i niebezpieczny.
— „Pan mi za złe nie bierze, że nie mówię panu tego co trzeba — wybuchnął. — Ale co jabym mógł powiedzieć? Już wczoraj wieczorem wyświadczył mi pan nieskończenie wiele dobrego. Słuchając mnie — pan rozumie. Daję panu na to słowo, myślałem nieraz że głowa mi się rozleci w kawałki... — Rzucał się — dosłownie — tu i tam po pokoju, wpychał ręce do kieszeni, wyszarpywał je znów, wsadził z rozmachem czapkę na głowę. Nie miałem pojęcia, że potrafi być taki lekki i żwawy. Przyszedł mi na myśl suchy liść wirujący w wietrze — i tajemniczy niepokój, ciężar
Strona:PL Joseph Conrad - Lord Jim 01.djvu/220
Ta strona została uwierzytelniona.