wiedział o Jimie, kiedy była o nim mowa: „O tak, wiem, on tu się ciągle wałęsa“, lecz jak dotąd Jim zdołał jakoś uniknąć ciężkich obrażeń i guzów. Tymczasem ostatnie zajście poważnie mię zaniepokoiło, bo gdyby się zaczął wplątywać w karczemne bijatyki wskutek niezmiernej swej wrażliwości, straciłby opinię niewinnego choć kłopotliwego półgłówka i utarłoby się, że jest zwykłym włóczęgą. Mimo całego zaufania, jakie w nim pokładałem, mimowoli przyszło mi na myśl, iż w takim wypadku od nazwy do samej rzeczy jest tylko krok. Zapewne rozumiecie, że w owym czasie było już nie do pomyślenia, abym mógł pozostawić Jima własnemu losowi. Zabrałem go z Bangkoku na swym statku i odbyliśmy razem dość długą podróż. Żałośnie było patrzeć, jak się w sobie zamykał. Marynarz, nawet jeśli jest tylko pasażerem, interesuje się wszystkiem na statku i przygląda się morskiemu życiu z przyjemnością i krytycyzmem, jak, dajmy na to, malarz patrzący na dzieło kolegi; jest „na pokładzie“ w każdem tego słowa znaczeniu. Tymczasem mój Jim krył się po większej części na dole w kajucie, jakby jechał na gapę. Tak to na mnie podziałało, że unikałem rozmowy o zawodowych sprawach, które nasuwają się same przez się dwóm marynarzom w czasie podróży. Całemi dniami nie zamienialiśmy ani słowa; bardzo mi też było przykro wydawać oficerom rozkazy w obecności Jima. Często, kiedy siedzieliśmy sam na sam w kajucie lub na pokładzie, nie wiedzieliśmy gdzie podziać oczy.
— Umieściłem go u De Jongha, jak wiecie, zadowolony iż wogóle coś dla niego znalazłem, ale czułem że jego położenie staje się teraz wprost nie do wytrzymania. Stracił był do pewnego stopnia tę
Strona:PL Joseph Conrad - Lord Jim 01.djvu/238
Ta strona została uwierzytelniona.