— Podniósł długi palec wskazujący:
— „Tylko jeden jest na to środek. Jedna jedyna rzecz może nas wyleczyć od samych siebie.“
— Palec opadł na biurko i stuknął głośno. Sprawa, która w oświetleniu Steina wydawała się przedtem taka prosta, stała się — o ile to możliwe — jeszcze prostsza i zupełnie beznadziejna. Zapadła cisza.
— „Tak — rzekłem — ale ściśle biorąc, nie o to chodzi jak się wyleczyć, tylko jak żyć.“
— Skinął potakująco głową — trochę smutno, jak mi się wydało.
— „Ja, ja! Wogóle, według słów waszego wielkiego poety: „Oto jest pytanie“... — Kiwał wciąż głową ze współczuciem: — Być? Ach! ale jak?“
— Podniósł się, trzymając końce palców na biurku.
— „Chcielibyśmy żyć tak rozmaicie — zaczął znowu. — Ten przepyszny motyl znajdzie małą kupkę nawozu i siedzi na niej spokojnie; ale człowiek nie wytrwa nigdy spokojnie na swojej kupce błota. Chce być to tem, to znów owem... — Podniósł rękę i opuścił ją. — Chce być świętym, i chce być djabłem — a za każdym razem gdy zamknie oczy, widzi siebie w bardzo pięknej postaci — widzi siebie tak pięknym, jakim nie może być nigdy... W marzeniu...“
— Opuścił szklane wieko, automatyczny zamek dźwięknął ostro; Stein wziął skrzynkę oburącz i odniósł ją z religijną czcią na miejsce, przechodząc z jasnego koła lampy do kręgu słabszego światła — i ginąc wreszcie w niewyraźnym zmierzchu. Sprawiło to dziwne wrażenie — jakby tych kilka kroków wywiodło go poza nasz konkretny i zagmatwany świat. Wysoka, niby odcieleśniona postać Steina unosiła się bezszelestnie wśród niewidzialnych przedmiotów, pochylając
Strona:PL Joseph Conrad - Lord Jim 01.djvu/252
Ta strona została uwierzytelniona.