mować się jego losem. Idjotyczna paplanina metysa nadała więcej realności nędznym niebezpieczeństwom, które groziły Jimowi, niż rozważne wyjaśnienia Steina. Przy tej okazji znikł pewnego rodzaju formalizm, który przejawiał się zawsze w naszych stosunkach; zdaje się że nazwałem Jima kochanym chłopcem, a on znów, usiłując wyrazić mi swą wdzięczność, urwał wpół zdania na słowach: „mój stary“ — jakgdyby grożące mu niebezpieczeństwa, przeciwstawione mym latom, zrównały nas niejako pod względem wieku i uczuć. Nastała chwila prawdziwego i głębokiego porozumienia, które było nieoczekiwane i krótkotrwałe, niby przelotna wizja jakiejś wiecznej, jakiejś zbawczej prawdy. Jim starał się usilnie mię uspokoić; rzekłbyś — z nas dwóch on był dojrzalszy.
— „Wszystko będzie dobrze — rzekł szybko ze wzruszeniem. Obiecuję panu, że będę się pilnował. Tak! nie pozwolę sobie na żadne psiakrew ryzyko — choćby najmniejsze. Bezwzględnie. Postanowiłem wytrwać. Niech pan się nie martwi. Słowo daję, mam wrażenie że nic mi się złego stać nie może. To ci dopiero szczęście co się zowie! Nie chciałbym zepsuć takiej wspaniałej okazji“. — Wspaniałej okazji! No tak, to była wspaniała okazja, ale każda okazja jest tem, co człowiek z niej zrobi — a skądże ja mogłem wiedzieć?... Jak Jim powiedział, nawet ja — nawet ja pamiętałem mu jego... jego nieszczęście. To była prawda. I najlepsze co mógł zrobić — to odejść.
— Mój gik znalazł się wkrótce za brygantyną; u tylnej barjery stał Jim na tle blasków zachodu; widziałem jak wznosił czapkę wysoko ponad głową. Dosłyszałem niewyraźny okrzyk: „Dojdą — pana — o — mnie — wieści“. O mnie, czy ode mnie — nie
Strona:PL Joseph Conrad - Lord Jim 01.djvu/285
Ta strona została uwierzytelniona.