męczące — i tak wjechał do kraju, który miał napełnić chwałą swych cnót, od modrych szczytów w głębi lądu aż do białej wstęgi piany u wybrzeża. Minęli pierwszy zakręt; Jim stracił z oczu morze, którego fale w nieustającym nigdy wysiłku dźwigają się, opadają i nikną by powstać znowu, istny obraz walczącej ludzkości — i ujrzał naprzeciw siebie nieporuszone lasy, wrosłe głęboko w ziemię, wznoszące się ku słonecznemu światłu, wieczne w tajemniczej potędze swej tradycji jak samo życie. A upragniona przez Jima sposobność towarzyszyła mu, zakwefiona, niby wschodnia oblubienica, czekająca aby władca jej podniósł zasłonę. Jim był również dziedzicem tajemniczej i potężnej tradycji! Mówił mi jednak, że nigdy w życiu nie czuł się taki przybity i znużony jak wówczas w tem czółnie. Jedynym ruchem, na który śmiał sobie pozwolić, było sięgnięcie jakby ukradkiem po skorupę kokosowego orzecha, która pływała między jego nogami; wylewał nią potrochu wodę ostrożnym, powściągliwym ruchem. Przekonał się jak twardo siedzieć na pokrywie blaszanej skrzyni. Zdrowie miał niesłychane, lecz w ciągu tej podróży doznał kilka razy zawrotów głowy, a od czasu do czasu starał się nawpół przytomnie odgadnąć, jakich rozmiarów jest pęcherz, który pod wpływem słońca tworzy mu się na plecach. Dla rozrywki bawił się w rozpoznawanie, czy zamulony objekt, leżący przed nim na brzegu rzeki, jest kłodą drzewa czy też aligatorem. Lecz bardzo prędko musiał tego zaniechać. Okazało się że niema w tem nic zabawnego. Były to zawsze aligatory. Jeden z nich rzucił się do rzeki i o mało co nie wywrócił czółna. Ale podniecenie tym wypadkiem prędko minęło. Potem, gdy jechali długim, pustym obszarem rzeki, Jim
Strona:PL Joseph Conrad - Lord Jim 02.djvu/011
Ta strona została uwierzytelniona.