jednak. Jim — o ile mogłem śledzić rozmowę — skorzystał ze sposobności aby wygłosić pouczenie. Napadnięto niedawno kilku biednych wieśniaków udających się do Doramina i obrabowano ich z kawałków gumy i wosku, które chcieli na ryż wymienić.
— „To ten złodziej Doramin!“ — wybuchnął radża. Jego stare, wątłe ciało trzęsło się poprostu z wściekłości. Wił się dziwacznie na macie, wymachując rękami i nogami, targając poplątane strąki swego kołtuna — istne wcielenie rozwścieczonego majestatu. Otaczały nas wkrąg wytrzeszczone oczy i otwarte usta. Jim zaczął mówić. Rozwodził się czas jakiś z chłodną stanowczością na temat, że nie należy przeszkadzać, gdy ktoś zarabia uczciwie na chleb dla siebie i swoich dzieci. Tamten drugi siedział jak krawiec na desce, położywszy każdą dłoń oddzielnie na obu kolanach; spuścił głowę i patrzył nieruchomo w Jima poprzez siwą czuprynę, która mu opadła na oczy. Kiedy Jim przestał mówić, nastała głucha cisza. Zdawało się, że wszystkim zaparło dech w piersiach, nikt nie odezwał się ani słowem; wreszcie stary radża westchnął zlekka, podniósł oczy i rzekł szybko, potrząsając głową:
— „Słyszysz, mój ludu! Dość tych figlów“.
— Wysłuchano rozkazu w głębokiem milczeniu. Otyły mężczyzna — najwidoczniej zausznik radży o inteligentnych oczach, kościstej, szerokiej, bardzo ciemnej twarzy i wesołem a uniżonem obejściu (dowiedziałem się później że to był kat), podał nam dwie filiżanki kawy na miedzianej tacy, którą wziął z rąk niższego rangą dworzanina.
— „Pan tego pić nie potrzebuje“ — mruknął Jim błyskawicznie. Nie zrozumiałem z początku, co znaczą te słowa i tylko popatrzyłem na niego. Po-
Strona:PL Joseph Conrad - Lord Jim 02.djvu/018
Ta strona została uwierzytelniona.