Strona:PL Joseph Conrad - Lord Jim 02.djvu/030

Ta strona została uwierzytelniona.

się nabok i stawał za fotelem matki. Mogę chyba powiedzieć że go ubóstwiali, ale nigdy nie przychwyciłem ich na tem, aby spojrzeli na niego otwarcie. Prawda iż były to oficjalne przyjęcia, zazwyczaj bardzo tłumne. Uroczysty ceremonjał powitań i pożegnań, głęboka czołobitność przejawiająca się w ruchach, wyrazie twarzy, cichych szeptach — wszystko to było wręcz nieopisane.
— „Czy nie warto tego zobaczyć? — rzekł Jim, gdyśmy się przeprawiali przez rzekę w powrotnej drodze. — Wyglądają zupełnie jak bohaterowie z powieści, prawda? — mówił tryumfująco. — A Dain Waris, ich syn, to — poza panem — najlepszy ze wszystkich przyjaciół, jakich miałem kiedykolwiek. Pan Stein powiedziałby o nim: „dobry kompan z pola bitwy“. Boże mój! Cóż to było za szczęście, kiedy między nich wpadłem, goniąc resztkami sił. — Rozmyślał przez chwilę ze spuszczoną głową, poczem ocknął się i dodał: — Naturalnie że nie siedziałem z założonemi rękami, tylko... — Zamilkł znów. — Mam wrażenie, że wszystko przyszło mi samo z siebie — mruknął. — Zobaczyłem nagle co trzeba zrobić“...
— I rzeczywiście wszystko przyszło mu jakby samo z siebie, i to w dodatku przyszło przez wojnę, co jest zupełnie naturalne, ponieważ moc, którą w sobie poczuł, doprowadziła do pokoju. Jedynie w tem znaczeniu siła jest równoznaczna ze sprawiedliwością. Ale nie myślcie, że ujrzał swą drogę odrazu. Kiedy przybył, społeczność Bugisów była w niezmiernie ciężkiej sytuacji.
— „Bali się wszyscy — opowiadał mi Jim — każdy się lękał o swoją skórę; a ja widziałem najwyraźniej w świecie, że muszą natychmiast coś przed-