niebie. Po całem zboczu byli rozsiani ludzie, przycupnięci wśród ciemnych skał i krzaków mokrych od rosy. Dain Waris leżał wyciągnięty napłask u boku Jima.
— „Spojrzeliśmy po sobie — rzekł Jim, kładąc delikatnie rękę na ramieniu przyjaciela. — Dain uśmiechnął się do mnie jaknajweselej, a ja nie śmiałem otworzyć ust, aby nie zacząć dzwonić zębami. Daję panu słowo, że to jest prawda! Pot lał się ze mnie, kiedyśmy się przyczaili, to też może pan sobie wyobrazić...“ — Jim oświadczył mi — a ja daję temu wiarę — iż nie bał się ani trochę o wynik całej akcji. Niepokoiło go tylko, czy potrafi opanować te dreszcze. Nie kłopotał się wcale o to, co miało nastąpić. Wiedział tylko że musi się dostać na szczyt wzgórza i pozostać tam za wszelką cenę. Nie było przed nim odwrotu. Ci ludzie ufali mu ślepo. Jemu jedynemu! Zawierzyli mu na słowo... Pamiętam że zamilkł w tem miejscu i utkwił we mnie oczy.
— „O ile wiem, nie mieli jeszcze nigdy powodu tego żałować — rzekł. — Ani razu“.
— Miał w Bogu nadzieję, iż to nigdy nie nastąpi. Tylko że — na nieszczęście! — przyzwyczaili się zasięgać jego rady we wszelkich możliwych wypadkach. To wprost nie do wiary! Ot, naprzykład, w tych dniach jakiś stary bałwan, którego Jim nigdy w życiu nie widział na oczy, przywędrował ze wsi oddalonej o kilka mil, aby zapytać czy się ma rozwieść z żoną. To fakt! Jim daje mi na to słowo. Tak oto rzeczy stoją... Jim nie uwierzyłby, gdyby mu to ktoś opowiedział. A czy ja temu wierzę? Opisywał mi, jak staruszek przykucnął na werandzie, żując betel, wzdychając i plując na wszystkie strony, ponury jak noc;
Strona:PL Joseph Conrad - Lord Jim 02.djvu/038
Ta strona została uwierzytelniona.