ujrzał Jima odsłaniającego tajemnice swego serca blaskowi słońca, zadumanym ponuro lasom, morzu ze stali. Pod nami miasto spoczywało w miękkich skrętach u wybrzeży rzeki, która zdawała się spać. — Niesłychane!“ — powtórzył Jim po raz trzeci szeptem do samego siebie.
— Było to zaiste niesłychane: słowa Jima przypieczętowane powodzeniem, grunt zdobyty dla jego stóp, ślepa ufność ludzi, wiara w siebie ocalona, samotność, wśród której dokonał swego czynu. Wszystko to — jak was uprzedzałem — wychodzi pomniejszone w opowiadaniu. Nie mogę wyrazić wam w słowach zupełnego, bezwzględnego osamotnienia Jima. Naturalnie że był tam ze swej rasy jedyny w całem tego słowa znaczeniu, lecz nieprzewidziane zalety jego natury zespoliły go tak blisko z otoczeniem, że ta samotność wydawała się jedynie wynikiem jego potęgi. Odosobnienie go wyolbrzymiało. Jak okiem sięgnąć nie było nic z czemby go się dało zestawić, jakby był jednym z tych wyjątkowych ludzi, których można mierzyć jedynie wielkością ich chwały; a nie zapominajcie, że ta chwała była czemś najwspanialszem w promieniu wielodniowej podróży. Należało odbyć długą, nużącą drogę, wiosłując, lub torując sobie przejście skroś dżungli, aby się znaleźć poza zasięgiem jego sławy. A głos jej nie był krzykliwy ani bezczelny jak dźwięk trąb owej bogini o złem imieniu, którą wszyscy znamy; zestroił swój ton z posępną ciszą tego kraju bez przeszłości, gdzie słowo Jima było jedyną prawdą każdego mijającego dnia. Jego sława miała w sobie coś z milczenia, poprzez które szła za ludźmi w niezbadane ostępy i dawała wciąż znać o sobie, przenikająca wszędzie, dalekosiężna — zabarwiając podziwem i tajemnicą szepty na ludzkich ustach.
Strona:PL Joseph Conrad - Lord Jim 02.djvu/043
Ta strona została uwierzytelniona.