Strona:PL Joseph Conrad - Lord Jim 02.djvu/046

Ta strona została uwierzytelniona.

„Nie, nie!“ Cała waga tej mojej niedyskrecji ujawniła się, gdy Doramin zwrócił ku mnie twarz — której wyraz, zastygły w surowych, głębokich brózdach, pozostał niezmieniony jak na wielkiej, brunatnej masce i rzekł po namyśle, że to jest zaiste dobra nowina; i chciałby wiedzieć, dlaczego tuan Jim nie odjedzie.
— Z drugiej strony obok mnie żona Doramina, podobna do małej, dobrodusznej czarownicy, siedziała z nakrytą głową i podwiniętemi nogami, patrząc przez wielki otwór w ścianie. Twarz miała odwróconą; widziałem tylko zbłąkane pasmo jej siwych włosów, zarys wysokiej kości policzkowej, lekki, żujący ruch spiczastej brody. Nie odrywając oczu od rozległego widoku lasów rozpostartych aż po góry, zapytała mię tonem pełnym litości, jak to się stało że Jim, taki jeszcze młody, wywędrował w dalekie kraje, poprzez tyle niebezpieczeństw? Czyżby nie miał domu ani rodaków? Czy nie ma starej matki, któraby pamiętała zawsze jego twarz?..
— Byłem zupełnie nieprzygotowany na to pytanie. Zdobyłem się tylko na mruknięcie i pokręciłem głową w nieokreślony sposób. Zdaję sobie doskonale sprawę, że potem usiłowałem bardzo niezręcznie wyplątać się z trudnego położenia. Jednak od owej chwili stary nakhoda stał się milczący. Obawiam się że niebardzo był zadowolony; dałem mu widać dużo materiału do rozmyślań. Dość dziwnym zbiegiem okoliczności tak się złożyło, że wieczorem tego samego dnia (który był ostatnim dniem mego pobytu w Patusanie), spotkałem się jeszcze raz z tem samem pytaniem, z tem „dlaczego“ odnoszącem się do losu Jima — na które odpowiedzieć nie mogłem. A to mię prowadzi do dziejów jego miłości.