Strona:PL Joseph Conrad - Lord Jim 02.djvu/049

Ta strona została uwierzytelniona.

się niekiedy, że to musi być kraina nielogicznych wzniosłości, kipiąca od uniesień dusz ważących się na wszystko, opromieniona chwałą wszelkich możliwych hazardów i wyrzeczeń. Ale podejrzewam iż bardzo mało jest kobiet na świecie, choć oczywiście zdaję sobie sprawę z mnogości ludzkiego rodzaju i równowagi liczebnej między obu płciami.
— Jednak jestem pewien że matka dziewczyny była najprawdziwszą kobietą, taką samą jaką zdawała się być córka. Wyobrażam sobie często je obie; z początku widzę młodą kobietę z dzieckiem, potem staruszkę z młodą dziewczyną — wśród okropnej jednostajności i szybko mijających lat; widzę je za zaporą lasu, samotne wśród wiru życia, a każde słowo, które zamieniają, przeniknięte jest smutkiem. Matka musiała prawdopodobnie zwierzać się córce, i to nietyle z faktów co z najgłębszych uczuć — żalu — lęku; zapewne padały i przestrogi, których dziewczyna nie rozumiała w całej pełni, póki matka jej nie umarła — i póki Jim się nie zjawił. Wówczas z pewnością zrozumiała wiele — choć nie wszystko — a chyba lęk przedewszystkiem. Jim nazwał ją słowem, które oznacza coś drogocennego, naprzykład drogocenny kamień — nazwał ją Klejnotem. Prawda że ładnie? Ale on miał w sobie wszystkie możliwości. Był godzien swego powodzenia, tak jak i — w gruncie rzeczy — zasłużył był na swoje nieszczęście. Mówił do niej: Klejnocie, a wymawiał to zupełnie tak, jakby wołał: „Janko“, rozumiecie? takim spokojnym, małżeńskim, poufnym tonem. Usłyszałem to poraz pierwszy w dziesięć minut po przybyciu na dziedziniec Jima, który o mało co nie oderwał mi ręki, potrząsając ją na powitanie, a potem rzucił się na schody i jak rozradowany