Strona:PL Joseph Conrad - Lord Jim 02.djvu/075

Ta strona została uwierzytelniona.

stokrotnie wszystkie jego niebezpieczeństwa — tylko w niej jednej. „Pomyślałem — rzekł do mnie — że jeśli od niej odejdę, będzie to jakby koniec wszystkiego“.
— Ponieważ nie mogli stać wiecznie w środku tego podwórza, Jim postanowił pójść i zajrzeć do składu. Pozwolił jej iść za sobą, nie myśląc się temu sprzeciwiać, jakby byli nierozwiązalnie złączeni.
— „Jestem nieustraszony — prawda?“ — mruknął przez zęby. Powstrzymała go za ramię.
— „Niech pan zaczeka, póki pan nie usłyszy mojego głosu“ — rzekła i z pochodnią w ręku pobiegła lekko za róg szopy. Został sam w ciemnościach, zwrócony twarzą ku drzwiom; żaden odgłos — choćby najlżejszy — nie dochodził z tamtej strony składu. Stara jędza jęknęła ponuro gdzieś za plecami Jima. Usłyszał wysoki głos dziewczyny, przechodzący prawie w krzyk:
— „Teraz! Pchnąć drzwi!“
— Pchnął gwałtownie; otworzyły się ze zgrzytem i klekotem, odsłaniając ku niezmiernemu zdumieniu Jima niskie wnętrze, podobne do więzienia, oświetlone ponurym, chwiejnym blaskiem. Dym kłębił się, spływając wdół na pustą, drewnianą pakę w środku podłogi zaśmieconej słomą i gałganami, które jakby usiłowały wznieść się w górę, poruszając się tylko słabo w przewiewie. Dziewczyna wetknęła światło przez sztaby w oknie. Widział jej nagie, okrągłe ramię, wyciągnięte i sztywne, trzymające nieugięcie w górze pochodnię — jak żelazna podpora. Strzępiasty stos starych mat w kształcie stożka zapełniał odległy kąt szopy prawie do sufitu — i to było wszystko.
— Jim mówił mi, że poczuł na ten widok gorzkie rozczarowanie. Jego wytrzymałość była wystawiona