na próbę przez tyle ostrzeżeń, od tygodni słyszał wciąż tyle napomknięć o niebezpieczeństwie, że pragnął ulgi — pragnął się zetknąć z rzeczywistością, z czemś dotykalnem, czemuby mógł stawić czoło.
— „Byłoby to oczyściło powietrze przynajmniej na parę godzin, pan rozumie o co mi chodzi — rzekł do mnie. — Przecież żyłem już od tylu dni z kamieniem na piersiach“.
— Myślał że zetknie się wreszcie z czemś realnem — i nic! Żadnego śladu, żadnego znaku aby tam był ktokolwiek. Kiedy drzwi się otwarły, podniósł był rękę z bronią, ale teraz jego ramię opadło.
— „Niech pan strzela! Niech pan się broni!“ — wołała zzewnątrz dziewczyna z rozpaczą w głosie. Stojąc w ciemności z ramieniem wetkniętem aż po pachę w niewielki otwór, nie mogła widzieć co się dzieje w środku, a nie śmiała cofnąć teraz pochodni i obiec naokoło szopy.
— „Niema tu nikogo!“ — wrzasnął Jim pogardliwie i omal że nie wybuchnął złym, rozjątrzonym śmiechem, który mu zamarł na ustach, bo w chwili kiedy już się odwracał, dostrzegł że zamienia spojrzenie z parą oczu wyzierających ze stosu mat. Ujrzał połyskliwy ruch białek.
— „Wyłaź!“ — krzyknął z wściekłością, trochę jeszcze niepewny — i ciemna głowa, głowa bez torsu, ukształtowała się pośród śmieci, dziwna, oderwana głowa patrząca na niego spokojnie spodełba. W następnej chwili poruszył się cały kopiec; człowiek wynurzył się zeń szybko z cichym pomrukiem i dał susa ku Jimowi. Maty podskoczyły i jakby rozleciały się za napastnikiem; prawe jego ramię, zgięte w łokciu, było wzniesione i matowe ostrze krissa wystawało
Strona:PL Joseph Conrad - Lord Jim 02.djvu/076
Ta strona została uwierzytelniona.