Marlow wyprostował nogi i wstał prędko, przyczem zachwiał się trochę, jakby go postawiono na ziemi po szybkim locie w przestworzu. Oparł się plecami o balustradę i stał naprzeciw bezładnego szeregu długich trzcinowych leżaków. Wyciągnięte na nich ciała zdawały się budzić z odrętwienia pod wpływem ruchu Marlowa. Paru słuchaczy usiadło, jakby ich ogarnął niepokój; gdzieniegdzie żarzyło się jeszcze cygaro; Marlow popatrzył na wszystkich oczami człowieka, który wraca z niezmiernie odległej krainy snu. Ktoś chrząknął; spokojny jakiś głos zachęcił Marlowa niedbale. „No i co dalej?“
— „Nic — odrzekł Marlow, drgnąwszy lekko. — Jim poprostu opowiedział jej swoje dzieje — oto wszystko. Nie uwierzyła mu... Nic więcej. Jeśli chodzi o mnie, nie wiem czy jest sprawiedliwe, słuszne i przyzwoite, abym się cieszył — czy też abym się martwił. Nie umiem powiedzieć, w co sam wierzyłem — w gruncie rzeczy do dziś dnia tego nie wiem i prawdopodobnie nigdy wiedzieć nie będę. Ale w co on wierzył, nieborak? Prawda musi zwyciężyć — przecież wiecie: magna est veritas et... Tak, jeśli to jej się uda. Z pewnością rządzi tu jakieś prawo — tak jak prawo rządzi szczęściem w rzucaniu kości. Wcale nie Sprawiedliwość, służebna ludzi, lecz traf, przypadek, Los — sprzymierzeniec cierpliwego Czasu — dzierży bezstronną i dokładną wagę. Obaj z Jimem powiedzieliśmy zupełnie
Strona:PL Joseph Conrad - Lord Jim 02.djvu/099
Ta strona została uwierzytelniona.
Rozdział XXXIV