Strona:PL Joseph Conrad - Lord Jim 02.djvu/112

Ta strona została uwierzytelniona.

nicznem a życzliwem, dziewczyna pogrążona w ubóstwieniu pełnem lęków i podejrzeń; Tamb’ Itam, opryskliwy i wierny; Cornelius, wspierający czoło o płot w świetle księżyca — widzę ich wyraźnie. Istnieją dla mnie jak wywołani uderzeniem magicznej pałeczki. Lecz postać, naokoło której się gromadzą — ta jedna żyje, i tylko ona jest dla mnie nieuchwytna. Żadna pałeczka magiczna nie może jej unieruchomić przed moim wzrokiem. Ta postać jest jednym z nas.
— Jim, jak wam już mówiłem, towarzyszył mi podczas pierwszego etapu powrotnej podróży do świata, którego się wyrzekł. Zdawało się niekiedy, że nasza droga prowadzi przez samo jądro nietkniętej dziczy. Puste przestrzenie rzeki iskrzyły się pod wysokiem słońcem; między wyniosłemi murami roślinności upał drzemał na wodzie, a łódź, pędzona dzielnie wiosłami, torowała sobie drogę w gorącem, gęstem powietrzu, które osiadło pod konarami wielkich drzew.
— Cień bliskiej rozłąki kładł się już między nami niezmierną przestrzenią; mówiliśmy do siebie z wysiłkiem, jakbyśmy się starali sięgnąć cichemi głosami przez wielką i wciąż wzrastającą odległość. Łódź dosłownie pędziła; siedząc ramię w ramię, dusiliśmy się w nieruchomem, rozprażonem powietrzu; woń szlamu i moczarów, pierwotna woń rodzajnej ziemi, zdawała się parzyć nam twarze; aż nagle, na jakimś zakręcie, rzekłbyś wielka dłoń hen daleko podniosła ciężką kotarę, rozwarła olbrzymie podwoje. Nawet światło jakgdyby drgnęło, niebo rozszerzyło się nad głowami, odległy szmer dosięgnął uszu, świeżość nas ogarnęła, napełniła płuca, pobudziła myśli, krew, żale — i wreszcie lasy się zapadły przed nami, odsłaniając ciemnobłękitny grzbiet morza.