temu staremu łotrowi nie chce się pomieścić w głowie, że...“ — Zamilkł.
— „Że pan zmienił to wszystko“ — rzekłem.
— „Tak. Zmieniłem to wszystko“ — mruknął posępnym głosem.
— „Więc znalazł pan swoją sposobność — ciągnąłem dalej.
— „Czy doprawdy? — rzekł. — No tak. Dajmy na to... Tak. Odzyskałem wiarę w samego siebie — dobre imię — a jednak chciałbym czasami... Nie! Będę się trzymał tego co zdobyłem. Nie mogę się nic więcej spodziewać. — Wyciągnął szybko ramię ku morzu: — A w każdym razie nie stamtąd. — Tupnął nogą w piasek. — Tu jest moja granica, bo czemś mniejszem już się nie zadowolnię“.
— Chodziliśmy w dalszym ciągu po brzegu.
— „Tak, zmieniłem to wszystko — ciągnął Jim, spojrzawszy z pod oka na dwóch przykucniętych rybaków, czekających cierpliwie; — ale niech pan tylko pomyśli, coby się stało gdybym stąd odszedł. Miły Boże, czy pan może to sobie wystawić? Piekłoby się tu rozpętało. Nie ruszę się stąd! A jutro odwiedzę tego starego durnia, Tunku Allanga, zaryzykuję wypicie jego kawy i będę się awanturował o te psiakrew żółwie jaja. Nie! Nie mogę sobie powiedzieć — dość tego. Nigdy. Muszę pchać to bez wytchnienia coraz dalej i dalej, dążąc do swego celu, aby być pewnym, że nic mnie dotknąć nie może. Muszę mieć naokoło siebie ludzi, co we mnie wierzą, aby się czuć bezpiecznym, aby... — Szukał jakiegoś słowa, zdawał się go wypatrywać na morzu: —...aby nie utracić łączności z... — Głos jego zniżył się nagle do szeptu —
Strona:PL Joseph Conrad - Lord Jim 02.djvu/115
Ta strona została uwierzytelniona.