„ — Otwórzcie bramy — rozkazał Jim. — Potem zwrócił się do ludzi z załogi i pozwolił im wrócić do domów.
„ — Na jak długo? — zapytał jeden z nich nieśmiało.
„ — Nazawsze — rzekł Jim posępnie.
„Cisza padła na miasto po pierwszym wybuchu rozpaczy i lamentu, który przewiał nad rzeką jak poryw wichru z rozwartego przybytku żałości. Lecz szeptem obiegały wieści, napełniające serca zgnębieniem i straszną niepewnością. Zbójcy mieli podobno wrócić na wielkim statku i naprowadzić jeszcze wielu innych, a wówczas nie byłoby już schronienia w tym kraju dla nikogo. Poczucie groźnego niebezpieczeństwa — jak podczas trzęsienia ziemi — przeniknęło wszystkie dusze; ludzie zwierzali się pocichu jeden drugiemu ze swych podejrzeń, spoglądając po sobie, jakby straszliwy los ich nawiedził.
„Słońce zniżało się ku lasom, gdy przyniesiono ciało Daina Warisa do kampongu Doramina. Czterech ludzi je dźwigało, zakryte jak przystoi białym całunem, który stara matka kazała zanieść do wrót nad rzeką, aby tam na syna oczekiwał. Złożono młodego wodza u stóp Doramina, starzec siedział bez ruchu długi czas nad zwłokami, z rękoma opartemi o kolana, i patrzył w ziemię. Pędy palm kołysały się łagodnie, a listowie drzew owocowych poruszało się nad jego głową. Wszyscy bez wyjątku ludzie z bugiskiego plemienia byli tam obecni w pełnem uzbrojeniu. Stary nakhoda podniósł wreszcie oczy. Potoczył niemi zwolna po tłumie, jakby szukał nieobecnej twarzy. Broda jego znów opadła na piersi. Szepty wielu ludzi mieszały się z lekkim szmerem listowia.
Strona:PL Joseph Conrad - Lord Jim 02.djvu/204
Ta strona została uwierzytelniona.