Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/031

Ta strona została uwierzytelniona.

płowiał. Światło zostało pokonane przez morze. Wreszcie pozostał w oddali tylko szczątek słońca, jak czerwona iskra unosząca się na wodzie. Ociągała się jeszcze czas jakiś i nagle — bez ostrzeżenia — zagasła, jakby zduszona zdradziecką ręką.
— Zaszło! — krzyknął Lingard, któremu wymknęła się ta ostatnia chwila zachodu, choć cały czas patrzył bacznie na słońce. — Zaszło! Panie Shaw, popatrzno pan, która jest na zegarze w kabinie!
— Zdaje mi się, że czas prawie zupełnie się zgadza, panie kapitanie. Trzy minuty po szóstej.
Sternik uderzył ostro w dzwon cztery razy. Inny bosy majtek przesunął się po dalszej stronie rufy, aby zluzować człowieka przy kole, a serang brygu wszedł po trapie, gdyż miał objąć po Shawie pieczę nad pokładem. Podszedł do kompasu i czekał, stojąc w milczeniu.
Serangu, weźmiesz kurs południowo-wschodni jak będzie wiatr — rzekł Shaw wyraźnie.
— Południowo-wschodni — powtórzył podstarzały Malaj z głęboką powagą.
— Dasz mi znać, gdy statek ruszy — dodał Lingard.
Ya, tuan — odrzekł Malaj, spoglądając szybko na niebo. Wiatr się zbliża — mruknął.
— Ja też tak myślę — szepnął Lingard jakby do siebie.
Cienie gromadziły się szybko wkoło brygu. Mulat wytknął głowę z kajuty i zawołał:
— Gotowe, panie kapitanie.
— Panie Shaw, chodźmy coś przegryźć — rzekł Lingard. — Ale, ale, rozejrzyjno się pan przed zejściem nadół. Ciemno już będzie, gdy wrócimy.
— Z pewnością, panie kapitanie — rzekł Shaw,