Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/032

Ta strona została uwierzytelniona.

biorąc lunetę i przykładając ją do oczu. — Cóż to za przeklęta sztuka — mówił urywanym głosem, majstrując przy szkłach, wsuwając je i wysuwając — jakoś nie mogę — ani rusz. — No! utrafiłem nareszcie!
Obrócił się zwolna na pięcie, trzymając koniec rury na widnokręgu. Potem zamknął instrument z trzaskiem i rzekł stanowczo:
— Nie widać nic, panie kapitanie.
Zszedł nadół za Lingardem, zacierając wesoło ręce.
Przez długą chwilę milczenie panowało na rufie. Potem majtek u koła odezwał się sennie:
— Czy malim powiedział, że niema nic na morzu?
— Tak — mruknął serang, nie patrząc na stojącego za nim człowieka.
— Między wyspami była łódź — wyrzekł majtek bardzo cicho.
Serang stał wyprostowany i sztywny obok kompasu, z rękami splecionemi na plecach i zlekka rozstawionemi nogami. Jego twarz, którą trudno już było rozróżnić, nie wyrażała nic zgoła — jak drzwi kasy.
— Słuchajże co mówię — nalegał sternik łagodnym tonem.
Zwierzchnik nie poruszył się wcale. Wilk morski pochylił się nieco z wysokości kraty przy kole.
— Widziałem łódź — szepnął z odcieniem tkliwego uporu, jak kochanek błagający o łaskę. — Widziałem łódź. Hadżi Wasub! Ya! Hadżi Wasub!
Serang był ongi po dwakroć pielgrzymem i nie okazał się obojętnym na dźwięk należnego mu tytułu. Posępny uśmiech zjawił się na jego twarzy.
— Widziałeś płynące drzewo, o Sali — rzekł ironicznie.
— Ja jestem Sali, i moje oczy są lepsze od za-