Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/043

Ta strona została skorygowana.

ścią wyłączonym z rozmowy. Lingard zawołał ostro na majtka:
— Co tam widzisz?
Odpowiedź natychmiastowa i szybka brzmiała:
— Ja słyszę, tuanie. Słyszę wiosła.
— Z której strony?
— Noc nas otacza. Słyszę je blisko.
— Ze strony bakortu czy sztymborku?
Tym razem nastąpiła zwłoka w odpowiedzi. Na rufie pod tylnym pomostem zaszurały bose nogi. Ktoś kaszlnął. Wreszcie głos na przedzie rzekł niepewnie:
Kanan.
— Zawołaj pan seranga, panie Shaw — rzekł Lingard spokojnie — trzeba zebrać załogę. Porozkładali się wszyscy na pokładach. Uważaj pan teraz. Coś jest blisko nas. To nieprzyjemnie czuć się tak zaskoczonym — dodał z rozdrażnieniem.
Przeszedł na prawą stronę statku i stanął, nasłuchując z uchem zwróconem ku morzu, ująwszy jedną ręką więź tylną najwyższego masztu, ale nie mógł chwycić z tej strony żadnego dźwięku. Szaniec pełen był stłumionych szmerów. Nagle wzniósł się długi, ostry gwizd, rozebrzmiał głośno między płaszczyznami nieruchomych żagli i słabł stopniowo, jak gdyby wymknął się i uszedł, biegnąc po wodzie. Hadżi Wasub był już na pokładzie, gotów wykonać rozkazy białego. Cisza zapadła na brygu; wreszcie Shaw odezwał się spokojnie:
— Pójdę teraz na przód, panie kapitanie, razem z tindalem. Jesteśmy wszyscy na stanowiskach manewrowych.
— Dobrze, panie Shaw. Bardzo dobrze. Uważaj pan, żeby nie dostali się na statek — ale ja nic