Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/045

Ta strona została skorygowana.

— Słyszysz co teraz?
— Nie. Zatrzymali się. Może zgubili z oczu okręt — kto wie? A może boją się —
— No, no — mruknął Lingard, poruszając niespokojnie nogami. — Zdaje mi się, że kłamiesz. Jaka to łódź?
— Łódź białych. Czteroosobowa, zdaje mi się. Mała. Tuanie, słyszę ją znowu! Tam!
Wyciągnął ramię w kierunku poprzecznym do statku, potem opuścił je zwolna.
— Zbliżają się z tej strony — dodał stanowczo.
Od przodu Shaw zawołał przestraszonym głosem:
— Coś jest na wodzie, panie kapitanie! Widać wyraźnie — przybija do przodu!
— Dobrze! — zawołał w odpowiedzi Lingard.
Bryła czarniejszego mroku pojawiła się przed jego oczami. Płynęły od niej po wodzie angielskie słowa wypowiadane z rozwagą, jedno po drugiem, jakby każde z nich musiało torować sobie własną, uciążliwą drogę poprzez głęboką ciszę nocy:
— Co — to — jest — za — okręt?
— Angielski bryg — odpowiedział Lingard po krótkiej chwili namysłu.
— Bryg! Myślałem że wasz statek jest większy — ciągnął głos z morza z odcieniem rozczarowania w tonie pełnym rozwagi. — Wejdę na pokład, jeśli pan pozwoli.
— Nie! nie wchodź pan! — odkrzyknął ostro Lingard. Powolne cedzenie słów przez niewidzianego człowieka wydawało mu się obrażającem i budziło nieprzyjazne uczucie. — Nie! nie wchodź pan, jeśli pan dbasz o całość swej łódki. Skąd się wzięliście? Kto jesteście? Ilu was tam jest?