kształt zaczął odrazu wspinać się po kadłubie z pewnego rodzaju masywną zręcznością. Przez chwilę utrzymywał się w równowadze na poręczy, mówiąc w dół do łódki: „Odbijcie cokolwiek, chłopcy“, poczem skoczył na pokład z głuchym łoskotem i rzekł do Shawa, który podszedł od strony rufy: „Dobry wieczór... Czy to pan kapitan?“
— Nie. Kapitan jest na jucie — burknął Shaw.
— Niech pan pozwoli tu na górę, proszę proszę — zawołał niecierpliwie Lingard.
Malaje zeszli ze swych stanowisk i stali koło głównego masztu, zbici w milczącą grupę. Ani jedno słowo nie rozległo się na pokładach brygu, gdy nieznajomy zdążał do czekającego kapitana. Lingard zobaczył krępego, zwinnego mężczyznę, który zbliżył się, dotknął czapki i powtórzył chłodno słowa powitania, cedząc sylaby:
— Dobry wieczór... Pan jest kapitanem?
— Tak, jestem kapitanem. O co panu chodzi? Zniosło was od statku? Co się stało?
— Nie! Nie zniosło nas. Opuściliśmy statek przed czterema dniami i od tego czasu wiosłowaliśmy prawie cały czas w zupełnej ciszy. Moi ludzie dłużej nie wytrzymają. Wody już nie mamy. To szczęście, że was wypatrzyłem.
— Wypatrzył pan nas! — wykrzyknął Lingard. — Kiedy? O której godzinie?
— Nie w ciemności, zapewniam pana. Tłukliśmy się między temi wyspami, kierując się na południe — wiosłowaliśmy aż nam płuca pękały — to w jednym przesmyku, to w drugim — chcieliśmy się wydostać na pełne morze. Objechaliśmy wkoło jakąś wysepkę — kawał jałowej skały w kształcie głowy cukru — i wtedy
Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/047
Ta strona została skorygowana.