— Ale nie miejsce, dokąd jadę — odrzekł Lingard, otwierając list ponownie i zaglądając do niego z niepokojem. — Wybrzeże nie jest dokładnie opisane a podana szerokość geograficzna bardzo niepewna — ciągnął dalej. — Nie zdaję sobie sprawy, gdzieście właściwie utknęli. A jednak znam każdy cal tego lądu — w tamtej okolicy.
Carter odchrząknął i zaczął mówić po swojemu, cedząc sylaby. Zdawało się że wydziela skąpo fakty, że odsłania w oszczędnych słowach charakter wybrzeża, lecz każdy wyraz wykazywał drobiazgowość jego obserwacji i przytomny wzrok marynarza umiejącego zdać sobie szybko sprawę z nieznanego lądu i nieznanego morza. Przedstawił z treściwą jasnością obraz plątaniny skał i mielizn, przez które jacht przedostał się pociemku jakimś cudem, zanim się oparł o dno.
— Zdaje się, że na morzu dosyć jest pogodnie — zauważył w końcu i zatrzymał się, aby pociągnąć długi łyk. Lingard, pochylony nad stołem, słuchał uważnie i skwapliwie. Carter mówił dalej po swojemu, zwięźle i rozważnie.
— Zauważyłem kilka wysokich drzew na wybrzeżu, które jest według mnie lądem — ku południowi; ktoś co ma coś do czynienia z tą zatoką był na tyle dowcipny, że pobielił parę z tych drzew: jedno na przylądku a drugie głębiej. Przypuszczam że to są znaki nawigacyjne... Co panu, panie kapitanie?
Lingard zerwał się na równe nogi, ale po wykrzyku Cartera siadł z powrotem.
— Nic, nic... Niech mi pan powie, ilu macie ludzi na tym jachcie?
— Dwudziestu trzech, poza chlebodawcami: właścicielem, jego żoną i jednym Hiszpanem — znajomym, którego zabrali w Manilli.
Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/051
Ta strona została skorygowana.