Carter nie wyglądał na przekonanego. Lingard położył ciężką dłoń na jego ramieniu.
— Posłuchaj, mój młodzieńcze. Jestem Tom Lingard; niema ani jednego białego na tych wyspach — a krajowców bardzo niewielu — którzy by o mnie nie słyszeli. Moje szczęście naprowadziło pana na mój okręt — a teraz, gdy pana trzymam, musi pan zostać. Musi pan!
To ostatnie „musi“ zabrzmiało głośno i ostro jak wystrzał z pistoletu. Carter odstąpił wtył.
— Czy mam przez to rozumieć, że panby zatrzymał mię siłą? — zapytał przestraszony.
— Siłą? — powtórzył Lingard. — To zależy od pana. Nie mogę dopuścić, aby pan się porozumiał z jakimkolwiek innym statkiem. Pański jacht osiadł na mieliźnie w miejscu jaknajbardziej — dla mnie — nieodpowiedniem; a pańskie łodzie, rozesłane tu i tam, mogłyby mi sprowadzić pierwszą lepszą parszywą kanonierkę na miejsce, które było tak spokojne i zapadłe, jak tylko można sobie było życzyć. Że utknęliście właśnie w tym punkcie wybrzeża, to był mój pech. Ale na to nie mogłem nic poradzić. Zaś to, że pan trafił na mnie, jest mojem szczęściem. I trzymam je! Spuścił zamkniętą pięść, wielką i muskularną, na czarną serwetę oświetloną lampą — aż szklanki zabrzękły — pięść o silnych palcach zaciśniętych mocno na twardych muskułach dłoni. Trzymał ją tak przez chwilę, jakby pokazując Carterowi to szczęście, które postanowił zatrzymać. I ciągnął dalej:
— Czy pan wie, w jakie gniazdo szerszeni dostali się pańscy głupi towarzysze? Jak pan myśli, ile też życie ich jest warte w tej chwili? Ani złamanego szeląga, jeśli bryza zawiedzie mnie jeszcze przez drugie dwadzieścia cztery godziny. Niech pan wytrzeszcza
Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/056
Ta strona została skorygowana.