Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/059

Ta strona została skorygowana.

— Jak pan woli — rzekł Lingard. — Zbliża się szkwał.
— Jestem na służbie i zmoknę razem z mymi chłopcami. Niech pan nam da porządną, długą linę, panie kapitanie.
— To już zrobione — rzekł Lingard. — Wygląda pan na rozsądnego marynarza i chyba pan rozumie, że nicby z tego nie wyszło, gdyby pan chciał drapnąć przede mną.
— Jak na człowieka, który o byle co gotów jest strzelać, wydaje się pan bardzo ufnym — wycedził Carter. — Jeśli przetnę linę podczas szkwału, mam niejakie dane, że więcej pana nie zobaczę.
— Spróbuj pan tylko — rzekł sucho Lingard. — Są oczy na tym brygu, które zobaczą pańską łódź, kiedy pan nie będzie mógł dojrzeć okrętu. Pan jest z gatunku, który lubię, ale jeśli pan będzie chciał mię nabrać, to pana znajdę — a gdy pana znajdę, pójdzie pan na dno jak mnie pan tu widzi.
Carter klasnął ręką w udo, a oczy mu się zaświeciły.
— Ej do djabła! — zawołał. — Gdyby nie ludzie, których mam z sobą, spróbowałbym to zrobić dla kawału. Taki pan jest pewien siebie, panie kapitanie. Panby i świętego sprowokował do otwartego buntu.
Był znowu w dobrym humorze; parsknął śmiechem, ale wnet spoważniał.
— Niech się pan nic nie boi — rzekł — nie wymknę się panu. Jeśli ma być jakaś bitka — o czem pan zdaje się napomyka — obiecuję panu że nie założę rąk — i...
Wyciągnął ramiona, spojrzał na nie, potrząsnął niemi zlekka.