Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/077

Ta strona została skorygowana.

nurej zieleni widać było wyraźnie zarysowany otwór, jak gdyby ktoś wyciął ostrym nożem mały kawałek lasu. Woda w tym otworze jaśniała niby płyta polerowanego srebra. Lingard pokazał ją Shawowi.
— To jest droga do miejsca, dokąd jedziemy — rzekł.
Shaw wytrzeszczył na niego oczy.
— Myślałem, że pan przyjechał tu z powodu tego jachtu — wyjąkał zdumiony.
— Hm! Jacht! — rzekł zamyślony Lingard, utkwiwszy wzrok w wyłomie brzegu. — Jacht — tupnął nagle w pokład. Dałbym wszystko co mam i dorzuciłbym jeszcze kilka dni życia w dodatku, gdybym mógł się go pozbyć stąd przed wieczorem.
Uspokoił się i stał zapatrzony w ląd. Nieco dalej w głębi, z za ściany lasu niewidzialny ogień buchał spokojnie czarnemi, ciężkiemi kłębami gęstego dymu, który wznosił się wysoko jak pokręcony i drżący słup na tle jasnego błękitu.
— Musimy przerwać tę zabawę — rzekł raptem Lingard.
— Dobrze, panie kapitanie. — Ale jaką zabawę? — zapytał Shaw, rozglądając się ze zdumieniem.
— Ten dym — rzekł niecierpliwie Lingard — to jest sygnał.
— Oczywiście, panie kapitanie — tylko nie rozumiem, jakbyśmy to mogli zrobić. To zdaje się daleko w głębi lądu. A co to za sygnał, panie kapitanie?
— Nie dla nas jest przeznaczony — rzekł Lingard z nagłą gwałtownością. — No! panie Shaw, każ pan założyć pusty nabój do tej armatki na baku. Powiedz pan, żeby ubili mocno pakuły i wysmarowali otwór tłuszczem. Chcemy narobić porządnego hałasu. Jeśli