dzającą sen z powiek, wstały o świcie by spojrzeć wdal na zasłonięte oblicze morza.
— Nic! — rzekł mężczyzna z westchnieniem, jakby budząc się z długiej zadumy.
Miał na sobie kurtkę z grubego niebieskiego perkalu — w rodzaju tych, jakie noszą biedni rybacy — otwartą na muskularnej piersi o barwie i gładkości bronzu. Z fałd wytartego saronga, obwiniętego ciasno koło bioder, wystawał po lewej stronie nóż z rękojeścią z kości słoniowej, zdobną pięciu złotemi obrączkami — broń, którejby się nie powstydził udzielny władca. Srebro połyskiwało naokoło kurka i na kolbie z twardego drzewa. Głowę Malaja obwijała czerwonozłota chusta z kosztownej materji, tkanej zwykle przez szlachetnie urodzone Malajki z otoczenia wodzów, lecz złote nitki były przyćmione a jedwab przetarty na zgięciach. Mężczyzna przechylił głowę wtył; spuszczone powieki zwężały połysk jego oczu. Miał twarz bez zarostu, krótki nos o ruchomych nozdrzach; beztroski i pogodny jego uśmiech wyglądał jak wyryty nazawsze delikatnem narzędziem w lekkich zagłębieniach u kątów dość wydatnych warg. Prosta jego postać odznaczała się niedbałym wykwintem, lecz w beztroskiej twarzy i swobodnych ruchach było coś czujnego i powściągliwego.
Objął morze ostatniem, badawczem spojrzeniem i odwróciwszy się ku wschodzącemu słońcu, szedł boso po elastycznym piasku. Za nim wlokła się kolba, żłobiąc głęboką brózdę. Węgle przestały się dymić. Przez chwilę patrzył na nie w zamyśleniu, poczem zawołał przez ramię do dziewczyny, która została wtyle, obserwując wciąż morze:
— Immado, ogień wygasł.
Na dźwięk głosu dziewczyna zwróciła się w stronę
Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/085
Ta strona została skorygowana.