Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/092

Ta strona została skorygowana.

zamiast popłynąć do statku i zaalarmować go, co mógł zrobić z łatwością, skierował się ku niewielkiej skale oddalonej o sto jardów i z zapamiętałością usiłował wdrapać się na nią od strony prostopadłej. Przypływ się jeszcze nie zaczął i skok w ohydne błoto pod chatami równał się prawie śmierci. Nędzna szopa nie byłaby mogła wytrzymać nawet energicznego kopnięcia, a cóż dopiero oblężenia — nie pozostawało zatem nic innego, jak tylko rzucić się z powrotem do brzegu i zawładnąć łodzią. Lingard szybko się na to zdecydował i uzbroiwszy się w zagięty kij, który znalazł pod ręką, ruszył na czele swych trzech ludzi. Gdy sadził wzdłuż pomostu, wyprzedziwszy ich dobry kawał i miał czas uprzytomnić sobie rozpaczliwą ostateczność tego kroku, usłyszał z prawej strony dwa strzały. Zwarty blok czarnych ciał i skędzierzawionych łbów wprost niego zachwiał się i rozpadł. Nie uciekli jednak.
Lingard biegł wciąż, ale teraz już niósł go poryw radości, który budzi się w optymiście wobec słabej nawet nadziei powodzenia. Usłyszał w oddali krzyk wielu głosów, potem jeszcze jeden wystrzał, i muszkietowa kula z dalekiego strzału wzbiła drobny wytrysk piasku między nim a jego dzikimi wrogami. Następny skok byłby rzucił Lingarda w sam ich środek, gdyby na niego czekali, ale podniesione jego ramię nie miało już w co uderzyć. Czarne grzbiety umykały, skacząc wysoko, albo sunęły poziomo przez trawę ku skrajowi zarośli.
Cisnął kijem w najbliższe czarne plecy i zatrzymał się. Wysokie trawy chwiały się coraz wolniej i stanęły, chór wrzasków i świdrujących pisków zamarł w ponurem wyciu i wydało się naraz, że na