znów na pokład by zarządzić odjazd. Gdy wykrzykiwał rozkazy, zdał sobie niejasno sprawę, że ktoś snuje się u jego boku. Był to Hassim.
— Nie mogę prowadzić teraz wojny — wyjaśnił szybko z za ramienia Lingard — a jutro może nie będzie wiatru.
Potem na pewien czas Lingard zapomniał o wszystkich i o wszystkiem, prowadząc bryg przez niebezpieczne miejsca za zatoką. Ale po upływie pół godziny, płynąc w pół wiatru, odsadził się od brzegu i odetchnął. I wówczas dopiero podszedł do dwojga ludzi stojących na rufie, gdzie w trudnych chwilach obcował zwykle sam na sam z okrętem. Immada i Hassim — który wywołał siostrę z kajuty — stali tam oboje; od czasu do czasu Lingard widział ich z niesłychaną wyrazistością jedno obok drugiego, jak spleceni ramionami patrzyli ku tajemniczej krainie, która za każdą błyskawicą zdawała się odskakiwać dalej od brygu — nietknięta i coraz mniej wyraźna.
W myślach Lingarda górowało pytanie: „Cóż ja u Pana Boga z nimi pocznę“? A nikt nie zdawał się dbać o to, co on zamierza. Dżaffir z ośmiu innymi Malajami, umieszczonymi na głównej luce, opatrywali sobie nawzajem rany i gawędzili pocichu bez końca, weseli i spokojni jak dobrze wychowane dzieci. Każdy z nich ocalił swój kriss, ale Lingard musiał obdzielić ich perkalem z towarów przeznaczonych na sprzedaż. Ilekroć koło nich przechodził, patrzyli za nim wszyscy z powagą. Hassim i Immada mieszkali w kajucie. Siostra wodza wychodziła na pokład tylko wieczorem i słychać było wówczas dwoje rodzeństwa, jak szeptali niewidzialni w cieniach tylnego pokładu. Wszyscy Malaje, pełni szacunku, trzymali się od nich zdaleka.
Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/110
Ta strona została skorygowana.