Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/111

Ta strona została skorygowana.

Lingard, chodząc po tylnym pomoście, przysłuchiwał się cichym głosom, wznoszącym się i opadającym melancholijnym rytmem; niekiedy wyrywał się kobiecie okrzyk — jak gdyby gniewu lub bólu. Wówczas Lingard przystawał. Głębokie westchnienie płynęło ku niemu w górę wśród nocnego spokoju. Czujne gwiazdy otaczały wędrowny okręt i ze wszech stron światło ich padało skroś rozległej ciszy na bezszmerne morze. Lingard zaczynał znów chodzić po pokładzie, mrucząc pod nosem:
— Belarab jest do tego jedyny. Tylko do niego mogę się zwrócić o pomoc, ale nie wiem czy potrafię go odnaleźć. Gdybym tak miał tu starego Jörgensona — choćby tylko na dziesięć minut.
Ten Jörgenson wiedział o rzeczach, które działy się na długo przedtem i przebywał wśród ludzi obrotnych w codziennem życiu, ale nie dbających o jutro i nie mających czasu na pamięć o dniu wczorajszym — a ściśle mówiąc, nawet wśród nich nie przebywał. Pojawiał się tylko między nimi od czasu do czasu. Mieszkał z malajską kobietą w dzielnicy krajowców, w domku malajskim, stojącym na gruncie ogrodzonym i zarosłym babką; jedynem umeblowaniem tego domku były maty, naczynia kuchenne, dziwaczna sieć rybacka rozwieszona na dwóch tykach i niewielka skrzynka mahoniowa z zamkiem i srebrną płytką, na której widniały słowa: „Kapitan H. C. Jörgenson. Barka Dzika Róża“.
Wyglądało to jak napis na grobie. Dzika Róża już nie istniała, podobnie jak i kapitan H. C. Jörgenson, a skrzynka z sekstansem była wszystkiem, co po nich zostało. Stary Jörgenson, wychudzony i niemy, zjawiał się nieraz podczas jedzenia na którymś z okrę-