jego pogardliwych słów. Lingard usiłował teraz przypomnieć sobie i zestawić pożyteczne dla siebie ustępy ze zdumiewających opowiadań starego Jörgensona; ale pozostało mu tylko w pamięci niejasne wyobrażenie o tej miejscowości i silne lecz niewyraźne poczucie niebezpieczeństw grożących przy dojeździe do wybrzeża. Namyślał się wciąż, a bryg — stosując się w ruchach do stanu duszy swego pana — ociągał się i zdawał się również namyślać, kołysząc się tam i sam w dni ciszy.
Właśnie z powodu tego wahania wielki okręt z New Yorku, naładowany skrzyniami z oliwą dla Japonji, przejeżdżając przez przesmyk Biliton, ujrzał pewnego ranka bardzo szykowny bryg, leżący w dryfie na właściwej drodze, trochę na wschód od Carimaty. Chudy szyper w surducie i tęgi pomocnik o gęstych wąsach uważali, że bryg jest prawie za piękny jak na statek angielski i zastanawiali się, dlaczego jego komendant spuszcza marsel bez żadnego widocznego powodu. Żagle wielkiego okrętu wiodły go naprzód, trzepocząc w lekkim powiewie, a gdy ujrzano bryg po raz ostatni daleko za rufą, główna reja była wciąż skantowana, jakby bryg kogoś oczekiwał. Lecz kiedy nazajutrz londyński kliper z ładunkiem herbaty przejeżdżał tą samą drogą, nie zobaczył już pięknego żaglowca, który dzień przedtem wahał się u rozstajnych dróg, biały i nieruchomy. Przez całą tę noc ostatnią Lingard rozmawiał z Hassimem, a nad ich głowami płynęły gwiazdy ze wschodu za zachód jak olbrzymia rzeka iskier. Immada przysłuchiwała się, to wydając ciche okrzyki, to wstrzymując oddech. Raz klasnęła w dłonie. Nikły brzask się pojawił.
— Będziesz traktowany jak ojciec mój w moim
Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/114
Ta strona została skorygowana.