sunął spokojnie o drgających żaglach, dążąc pracowicie naprzód w ciągu długiego dnia niepewnej bryzy. Widziano jak walczył z ciężkim mussonem w zatoce Bengalskiej, jak tkwił nieruchomo wśród ciszy na Jawajskiem morzu, albo wysuwał się nagle z za przylądka, wdzięczny i cichy w jasnem świetle miesięcznem. Ruchliwość jego była przedmiotem gorączkowych lecz cichych rozmów, które urywały się, gdy Lingard się zjawiał.
— O, idzie. Przyjechał wczoraj w nocy — szeptała plotkująca gromadka.
Lingard nie widział ukrytych spojrzeń, pełnych szacunku zaprawionego ironją; kiwał głową i przechodził.
— Hej, Tomie! Nie zajdziesz napić się czego? — wołał ktoś za nim.
Potrząsał głową, nie oglądając się, i był już daleko.
Widywano go w ciągu dnia lub dwóch, jak — potężny i ogorzały — wysiadał z zakurzonych gharries; szedł w słońcu wielkiemi krokami od Zachodniego Banku do biura portowego i mijał Esplanadę, znikając w perspektywie uliczki z chińskiemi sklepami, a tuż za nim kroczył stary Jörgenson, prawie równie jak on wysoki, chudy i wyblakły, uparty i lekceważony, jak upiorny duch przeszłości, pragnący wejść z powrotem w ludzkie życie.
Lingard nie zwracał uwagi na tę ruinę dawnego awanturnika, który lgnął do niego wierny jak cień, a tamten nie starał się ściągnąć na siebie uwagi. Czekał cierpliwie u drzwi urzędów, znikał podczas drugiego śniadania, zjawiał się znowu niezmiennie wieczorem, i tkwił w miejscu, póki Lingard nie poszedł spać na statek. Policjanci pełniący służbę patrzyli pogardliwie na widmo kapitana H. C. Jörgen-
Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/120
Ta strona została skorygowana.