Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/128

Ta strona została skorygowana.

— Z Trömso — wyjęknął Jörgenson; — nigdy już śniegu nie zobaczę — załkał z twarzą w dłoniach.
Lingard patrzył na niego w milczeniu.
— Czy nie pojechałby pan ze mną? — rzekł. — Jak już panu mówiłem, potrzebuję — —
— Bodajeś pan zczezł przedtem! — wybuchnął dziko tamten. — Jestem starym białym łazikiem, ale nie dam się wciągnąć w ich szatańskie sprawy. Oni mają swego djabła — —
— Ta rzecz nie może wprost zawieść. Obmyśliłem każde posunięcie. Obwarowałem się ze wszystkich stron. Nie jestem głupi.
— Owszem — jesteś pan. Dobranoc.
— No, dowidzenia — rzekł spokojnie Lingard.
Wsiadł do łodzi, a Jörgenson poszedł w górę bulwarem. Lingard, porządkując linki sterowe, usłyszał go wołającego z oddali:
— Rzuć pan to!
— Odpływam przed świtem — krzyknął w odpowiedzi i wrócił na statek.
Gdy po niespokojnej nocy wyszedł z kajuty, było jeszcze ciemno. Wychudła postać łaziła po pokładzie.
— Jestem — rzekł Jörgenson ochrypłym głosem. — Czy umrę tu, czy tam — wszystko jedno. Ale jeśli tam umrę — niech pan pamięta, że moja dziewczyna musi jeść.
Lingard był jednym z niewielu, którzy widzieli dziewczynę Jörgensona. Miała pomarszczoną, brunatną twarz, gąszcz potarganych, siwych włosów, parę czarnych pieńków zamiast zębów — i niedawno została mu zaślubiona przez młodego, przedsiębiorczego misjonarza z Bukit Timah. Jakim mógł być jej wygląd ongi, gdy Jörgenson dał za nią trzysta dolarów i kilka mosięż-