czach małej wagi. Ale spokojny wzrok myślących jego oczu zdawał się doszukiwać wciąż prawdy na białem obliczu. Rozmawiali w chłodzie wieczornym pod zachód słońca, chodząc tam i napowrót wśród gładkich kolumn gaju, rosnącego niedaleko wrót w ostrokole. Świta, stojąca opodal w ukośnych promieniach zachodu, śledziła wzrokiem przechadzające się zwolna postacie, które ukazywały się i nikły za drzewami. Wypowiadali wiele słów, nic jednak nie mówiąc, coby mogło odsłonić ich myśli. Podawali sobie ostentacyjnie ręce przed rozstaniem, poczem rozlegało się ciężkie trzaśnięcie bramy i trzykrotny, głuchy stuk drewnianych zasów spuszczanych w żelazne klamry.
Trzeciej nocy zbudziły Lingarda z lekkiego snu szepty nazewnątrz chaty. Czarny cień przesłonił gwiazdy w otworze drzwi; człowiek jakiś wszedł nagle i stanął nad jego posłaniem, drugi zaś przykucnął na progu, gdzie wyglądał jak ciemna bryła.
— Nie bój się. To ja, Belarab — rzekł ostrożny głos.
— Nie bałem się wcale — odszepnął Lingard. — Niebezpieczeństwo grozi tylko temu, kto przychodzi w ciemności i znienacka.
— A czyż ty uprzedziłeś mię o swem przybyciu? Powiedziałem ci: witaj — ale równie dobrze mogłem powiedzieć: zabić go.
— Dzieliła nas odległość ramienia. Bylibyśmy zginęli razem — odparł spokojnie Lingard.
Tamten cmoknął dwa razy; wydało się, że niewyraźna jego postać nawpół się zapada w podłogę.
— Nie było to zapisane przed naszem przyjściem na świat — rzekł stłumionym głosem Belarab, siedząc obok mat ze skrzyżowanemi nogami. — Dlatego jesteś
Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/133
Ta strona została skorygowana.