Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/144

Ta strona została skorygowana.

na to sposobu. Pojawienie się jachtu w chwili, gdy przekroczył krąg zakreślony wokół każdego człowieka przez rasę, wspomnienia, wcześnie zawarte związki, przez wszystkie zasadnicze warunki środowiska — odebrało mu poniekąd mowę. Był zbity z tropu. Ta przygoda wyglądała jak spotkanie w pustyni z jakiemiś zachłannemi widmami.
Skrzyżowawszy ramiona, wpatrywał się w szerokie morze, żując wściekłość. Już sam wygląd wyodrębniał go zupełnie z pomiędzy wszystkich na tym statku. Popielata koszula, błękitna szarfa, podwinięty rękaw odsłaniający posągowe ramię, niedbała władczość głosu i postawy przejmowały niesmakiem pana Traversa, który już się był zdecydował czekać na jakąś oficjalną pomoc i odnosił się podejrzliwie do najścia tego niepojętego osobnika. Od chwili zjawienia się Lingarda na pokładzie wszyscy obecni nie spuszczali zeń oczu. Tylko Carter, stojący niedaleko z łokciem wspartym o burtę, wbił wzrok w pokład, jak opanowany przez senność lub zadumę.
Na rufie znajdowały się jeszcze trzy osoby, a między niemi pan Travers; trzymał ręce w kieszeniach kurtki i nie ukrywał wzrastającej odrazy.
Z drugiej strony pokładu spoczywała na leżaku kobieta, której bierne zachowanie wydało się wielce charakterystycznem stojącemu obok niej d’Alcacerowi; w ten sposób zwykła była przyjmować wszystko, czego się nie udało uniknąć. D’Alcacer mieszkał przed laty w Londynie jako attaché swego poselstwa i uważał zawsze panią Travers za interesującą panią domu. A teraz okazała się jeszcze bardziej zajmującą z chwilą przypadkowego ich spotkania, gdy Travers zapropononował d’Alcacerowi wspólną podróż do Batawji. D’Al-