Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/149

Ta strona została skorygowana.

stać grube pieniądze za akcję ratunkową od właścicieli jachtu osiadłego na mieliźnie.
Pan Travers odwrócił się i przez chwilę wyglądał jak zatopiony w głębokiej zadumie. To utknięcie naprzeciw pustego wybrzeża było przykre ze względu na stratę czasu. Pan Travers usiłował zbagatelizować sytuację, porządkując notatki zebrane w czasie całorocznej podróży po wschodzie. Wysłał ludzi na poszukiwanie pomocy; kapitan, bardzo upadły na duchu, ośmielił się powiedzieć, że jacht popłynie najprawdopodobniej z wiosennym przypływem. D’Alcacer, człowiek pochodzący napewno z dobrej rodziny, choć rządzący się niższemi zasadami, lepszym był kompanem od żadnego, przynajmniej pod tym względem, że umiał grać w pikietę.
Pan Travers postanowił więc czekać. I nagle ów nieokrzesany człowiek — jakby wyjęty żywcem z drzeworytu, z książki o korsarzach — zamącił jego rezygnację tajemniczemi aluzjami do niebezpieczeństw — które brzmiały bezsensownie lecz niepokojąco — i zawiłemi przestrogami, wyglądającemi na zamaskowane groźby.
Pan Travers miał ciężkie i dość długie szczęki, które stale golił. Jego oczy były niebieskie — naiwnie niebieskie i chłodne. Stał naprzeciw Lingarda, nietknięty trudami podróży, bez śladu zmęczenia czy pobytu na świeżem powietrzu; zdawało się, że od urodzenia nic mu się nigdy nie stało i stać nie może. Miał nalaną, bladą twarz i cerę zupełnie bezbarwną lecz dziwnie świeżą, jakby był wyhodowany w cieniu.
Pan Travers pomyślał:
— Muszę położyć kres tym niesłychanym za-