Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/155

Ta strona została skorygowana.

— Niech pan ich zostawi, proszę pana! niech pan się nie wtrąca. Ach! to coś prawdziwego — to gniew! nareszcie coś, co jest istotne.
D’Alcacer natychmiast oparł się znów o poręcz. Pan Travers wyciągnął rękę i powtórzył bardzo głośno:
— Powiedziałem już wszystko. Proszę natychmiast mój jacht opuścić!
I wnet czarny pies, wyciągnięty u stóp pani Travers z pyskiem złożonym na łapach, zaczął warczeć, błyskając żółtemi ślepiami, niezadowolony z hałasu. Pani Travers roześmiała się nikłym, jasnym śmiechem, który zdawał się wymykać, wysuwać, wypadać z pomiędzy białych zębów. D’Alcacer, ukrywając zdumienie, patrzył na nią z góry z powagą; wreszcie zaczerpnęła powietrza i rzekła, parskając jeszcze zlekka śmiechem co parę słów:
— Doprawdy, to jest — taka — taka dla mnie nowość — słyszeć — widzieć — coś prawdziwego i ludzkiego. Ha, ha! Możnaby pomyśleć, że czekali całe życie na tę sposobność — ha, ha, ha! Całe życie — na to — ha, ha, ha!
Uderzyło d’Alcacera, że te dziwne słowa są najzupełniej słuszne i rzucają nieoczekiwane światło. Ale, uśmiechnąwszy się, rzekł poważnie:
— Ta rzeczywistość mogłaby zajść za daleko. Człowiek, który wygląda tak malowniczo, zdolny jest do wszystkiego. Niech mi pani pozwoli —
Opuścił ją i skierował się w stronę Lingarda. D’Alcacer był chudy, członki jego były jakby luźno spojone, lecz całe jego zachowanie, chód, ruchy pełne swobody cechowała dystynkcja i dworność.
Lingard odwrócił się z zaczepną miną, poczuwszy lekkie dotknięcie na ramieniu, lecz z chwilą gdy prze-