Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/156

Ta strona została skorygowana.

stał patrzeć na pana Traversa, gniew jego opadł — rzekłbyś osunął się bez szelestu do jego stóp, jak porzucone odzienie.
— Przepraszam pana — rzekł spokojnie d’Alcacer, przyczem lekki ruch jego ręki był ledwie zaznaczeniem, początkiem pojednawczego gestu. — Przepraszam pana, ale to jest sprawa wymagająca pełnego zaufania obu stron. Don Martin, którego pan tu widzi, jest ważną osobistością...
— Wypowiedziałem się otwarcie. Powiedziałem wszystko, co tylko odważyłem się powiedzieć. Daję na to słowo! — oświadczył Lingard dobrodusznie.
— Aha! — rzekł d’Alcacer z namysłem — więc pan przemilcza niektóre rzeczy z powodu danego słowa — słowa honoru?
Lingard zdawał się również namyślać przez chwilę.
— Możnaby to i tak określić. Ale nie mam żadnych obowiązków względem człowieka, który nie mógł dostrzec mojej ręki, gdy ją do niego wyciągnąłem, stanąwszy tu na pokładzie.
— Pan jest w położeniu o tyle lepszem od naszego — odparł d’Alcacer — że może pan sobie pozwolić na wspaniałomyślność i zapomnieć o tem niedopatrzeniu; a przytem trochę więcej zaufania...
— Kochany panie d’Alcacer, pan mówi zupełnie od rzeczy — wtrącił pan Travers głosem spokojnym, choć wargi jego pobielały. — Nie zajechałem tak daleko, aby podawać rękę byle komu i wysłuchiwać zwierzeń pierwszego lepszego awanturnika!
D’Alcacer odstąpił wtył, skinąwszy głową prawie niedostrzegalnie w stronę Lingarda, który stał przez chwilę z drgającą twarzą.
— Jestem awanturnikiem — wybuchnął — a gdy-