Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/159

Ta strona została skorygowana.

— To są ci rybacy, proszę pana — wtrącił kapitan — których widzieliśmy przez ostatnie trzy dni snujących się po morzu; tacy są głupi, że nie odpowiadali wcale na nasze okrzyki — a przydałby się kawałek ryby na śniadanie — — Uśmiechnął się służalczo i naraz — bez żadnej do tego zachęty — zaczął ryczeć:
— Hej, Johnnie! Mieć ryba! Ryba! Jedna ładna ryba! Co? Rozumie? Ryba! Ryba — — Nagle urwał i rzekł tonem pełnym szacunku: — Nie można się dogadać z tymi dzikusami! — wreszcie wycofał się, jak po dokonaniu czegoś bardzo sprytnego.
Hassim spojrzał na Lingarda.
— Dlaczego mały biały człowiek narobił tyle hałasu? — zapytał niespokojnie.
— Oni chcą jeść ryby — rzekł Lingard wściekłym tonem, i wobec wyrazu niezmiernego zdumienia, który pojawił się natychmiast na twarzy Malaja, nie mógł powstrzymać krótkiego, beznadziejnego śmiechu.
— Jeść ryby! — powtórzył Hassim, otwierając szeroko oczy. — O biali ludzie! O biali ludzie! Jeść ryby! Dobrze! Ale poco ten hałas? I dlaczego przysłałeś ich tutaj bez armat? — Tu spojrzał znacząco wzdłuż pokładu, który był przechylony wskutek osadzenia jachtu na mieliźnie i dodał, kiwnąwszy głową w stronę Lingarda: — I bez umiejętności?
— Nie powinieneś był tu przybyć, Hassimie — rzekł gniewnie Lingard. — Tu nikt nic nie rozumie. Biorą radżę za rybaka —
Ya-wa! To wielki błąd, gdyż zaiste, wódz dziesięciu zbiegów bez ojczyzny o wiele mniej znaczy, niż główny rybak we wsi — zauważył spokojnie Hassim. Immada westchnęła. — Ale przynajmniej ty, tuanie, znasz całą prawdę — ciągnął ze spokojną ironją;