— Ależ to jest dziewczyna!
D’Alcacer składał pani Travers nową daninę ciekawości. Silny powiew zatrzepotał płóciennym dachem; uniósł jedną z zasłon, wpuszczając na rufę szemrzący połysk płytkiego morza i ukazując d’Alcacerowi świetlany obszar z linją dalekiego horyzontu — ciemną jak skraj otaczającej ich nocy — przeciągniętą na wysokości ramion Edyty... Gdzież on spotkał tę kobietę po raz ostatni — dawno już, z drugiej strony świata? Tam widział ją też wśród migotliwej wspaniałości, na tle jakby zalanego światłem przestworu. Okrążała ją także noc, która czeka na swą kolej, aby pochłonąć blaski, wspaniałość, mężczyzn, kobiety.
Nie mógł sobie tego na razie przypomnieć, ale odczuwał wyraźnie, że ze wszystkich kobiet, które znał, ona jedna jest stworzona do czynu. Każdy jej ruch miał pewność i swobodę, wagę żywego faktu, duchowe piękno nieulękłego wypowiedzenia się. Jej giętkiej postaci nie psuł żaden niepewny kontur pod zwyczajną suknią z granatowego materjału, obciskającą jej kształty ze śmiałą prostotą.
Tylko kilka kroków dzieliło ją od Immady, ale nim się przed nią zatrzymała, d’Alcacer przypomniał sobie, gdzie widział panią Travers po raz ostatni — daleko na zachodzie — nieprawdopodobnie różną, jak w innym świecie, jakby w fantasmagorji stworzonej przez rozgorączkowaną wyobraźnię. Ujrzał ją w jaśniejącej perspektywie wspaniałych salonów, wśród niespokojnego wiru i nurtu ludzkiego morza, u stóp ścian wysokich jak skały, pod wyniosłemi sklepieniami, które jak tropikalne niebo rzucały światło i żar na płytki połysk mundurów, gwiazd, brylantów — i oczu, błyszczących w zmęczonych lub obojętnych twarzach
Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/162
Ta strona została skorygowana.