jącym, cierpkim głosem, tak że wszyscy spojrzeli na niego z niepewnością i zdumieniem.
A pani Travers zapytała:
— Kto ona jest?
Lingard, bardzo czerwony i poważny, oświadczył krótko:
— Księżniczka.
Rozejrzał się natychmiast podejrzliwie. Nikt się nie uśmiechnął. D’Alcacer, uprzejmy i obojętny, trzymał się tuż za Edytą.
— Jeżeli ona jest księżniczką, to ten człowiek jest rycerzem — mruknął z przekonaniem. — Jakem żyw, to rycerz! Potomek nieśmiertelnego hidalga, błądzący po morzu. Byłoby dla nas korzystnie zyskać w nim przyjaciela. Myślę zupełnie poważnie, że pani powinnaby —
Odeszli oboje na stronę, rozmawiając cicho z pośpiechem.
— Tak, powinna pani —
— Ale jak? — przerwała, chwytając znaczenie jego słów jak piłkę.
— Niech mu pani coś powie.
— Czy to jest doprawdy konieczne? — spytała z powątpiewaniem.
— Nie zaszkodziłoby — rzekł d’Alcacer z nagłą obojętnością w głosie — przyjaciel lepszy jest zawsze od wroga.
— Zawsze? — powtórzyła z naciskiem. — Ale cóż mu mogę powiedzieć?
— Kilka słów — odrzekł; — uważam, że jakiekolwiek słowa, wypowiedziane pani głosem — —
— Panie d’Alcacer!
— Albo mogłaby pani spojrzeć parę razy na
Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/165
Ta strona została skorygowana.