lanach. D’Alcacer, który uważał, że należało traktować całe zajście w duchu pojednawczym, usiłował wyłożyć swój pogląd gospodarzowi, ale pan Travers, nie uznając rozmyślnie jego pobudek, zasypał go takim nawałem przeprosin i wyrazów żalu z powodu tej przykrej i zapewne niedogodnej dla niego zwłoki, „którą pan musi znosić, przyjąwszy w swej dobroci nasze zaproszenie“ — iż d’Alcacer musiał zaniechać tego tematu.
— Nawet wzgląd na kochanego pana nie mógłby mnie skłonić do ustąpienia przed tak bezczelnem naciąganiem — twierdził pan Travers tonem pełnym niezłomnej cnoty. — Ten człowiek chciał mi narzucić swoje usługi, aby potem zgłosić pretensje do wielkiej nagrody za ratunek. Na tem polega cała tajemnica — może mi pan wierzyć. Naturalnie że połapałem się w tem odrazu — monokl pana Traversa błysnął przenikliwie. — Nie docenił mojej inteligencji. A przytem cóż to za gwałtowna bestja! To skandal doprawdy, żeby w naszych czasach istnieli tacy ludzie.
D’Alcacer poszedł do swego pokoju i — pełen niejasnych złych przeczuć — godzinami usiłował bez skutku znaleźć przyjemność w czytaniu. Pan Travers chodził niespokojnie tam i z powrotem, starając się wmówić w siebie, że jego oburzenie wypływa ze źródeł ściśle moralnych. Rozjarzony dzień — jak wyciągnięta z ognia bryła rozpalonego do białości żelaza — tracił stopniowo żar i blask, nasiąkając głębszym, bogatszym tonem. O zwykłym czasie dwóch majtków weszło bez szelestu na rufę w jachtowem obuwiu i podniosło w milczeniu zasłony; a wybrzeże, płytkie morze, ciemne wysepki i śnieżne ławice piasku, odsłaniane w ten sposób dzień po dniu, ukazały się znów, pełne niemej czujności. Bryg, zwrócony rufą ku jachtowi, z nastawionemi po-
Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/168
Ta strona została skorygowana.