Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/172

Ta strona została skorygowana.

zatrzymywały się na ustach, jakby w lęku przed profanacją. Niebo było przejrzyste jak djament, a pod ostatniemi blaskami słońca noc rozpościerała nad ziemią swoją zasłonę. Czuło się jakieś bezcenne ukojenie we wspaniałym, pogodnym końcu gasnącego dnia, tego dnia pełnego życia, żaru i blasków, który teraz umierał w nieskończonym spokoju, bez ruchu, bez drgnienia, bez jęku — wiedząc, że zmartwychwstanie.
Potem zmierzch się nagle pogłębił i gwiazdy ukazały się tłumnie, siejąc deszcz bladych iskier na czarność wody — brzeg zaś wyciągnął się w dole jak ciemny pas matowy. Bocianie gniazdo brygu majaczyło nad niem niewyraźnie i wysoko.
Pani Travers odezwała się pierwsza.
— Jaka nienaturalna cisza! To wszystko wygląda jak pustynia z lądu i wody — bez jednej jedynej żywej duszy.
— Ale ta pustynia jest zamieszkana conajmniej przez jednego człowieka — rzekł lekko d’Alcacer — a jeśli mamy mu wierzyć, są tam i inni ludzie, żywiący złe zamiary.
— Czy pan myśli, że to jest prawda? — zapytała pani Travers.
D’Alcacer usiłował dojrzeć wyraz jej twarzy, zanim odpowiedział, ale ciemność była już zbyt głęboka.
— Jakże można dostrzec ciemną prawdę w taką ciemną noc? — rzekł wymijająco. — Ale uwierzyć w zło jest łatwo — czy tu czy gdzieindziej.
Zdawało mu się przez chwilę, że pogrążyła się w myślach.
— A co pan myśli o tym człowieku? — zapytała.
Minęła chwila, nim d’Alcacer zaczął mówić powoli.
— Nieokrzesany jest i niezwykły — stanowczo