niezwykły — w swoim rodzaju. Wcale nie taki, za jakiego go bierze don Martin. Zresztą — jest dla mnie tajemniczy. Przecież to właściwie rodak pani.
Wydała się zaskoczona tym nowym punktem widzenia.
— Tak — rzekła zwolna. Ale widzi pan, ja nie mogę — jakby to powiedzieć? nie mogę go sobie wcale wyobrazić. On nie ma nic wspólnego z ludźmi, których znam. Niema się o co zaczepić. Jak taki człowiek żyje? Jakie są jego myśli? Jego czyny? Jego uczucia? Jego —
— Jego przyzwyczajenia — poddał d’Alcacer. — W tem mieści się wszystko.
Nagle ukazał się za nimi pan Travers z żarzącem się cygarem w ustach. Ujął je w dwa palce i oświadczył z nieustępliwą cierpkością, że żadne „łajdackie pogróżki“ nie wstrzymają go od zwykłego spaceru. Około trzystu jardów na południe od jachtu leżała piaszczysta rewa długości mniej więcej mili, połyskująca w mroku srebrzystą bielą; w środku tej rewy tkwił pióropusz z gęstych, suchych zarośli, które szeleściły bardzo głośno przy najlżejszym ruchu ciężkiego, nocnego powietrza. Nazajutrz po ugrzęźnięciu statku Traversowie i d’Alcacer wysiedli byli na tej rewie, aby „rozprostować trochę nogi“, jak to określił kapitan, i odtąd każdego wieczoru — niby korzystając z przywileju lub spełniając obowiązek, wszyscy troje spacerowali po ławicy godzinę tam i napowrót — zagubieni w mrocznym ogromie — snując się brzegiem wody wzdłuż pasa wilgotnego piasku, który był gładki, równy, elastyczny w dotknięciu jak żywe ciało, i pocił się zlekka pod ciężarem nóg.
Tym razem tylko d’Alcacer towarzyszył Traver-
Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/173
Ta strona została skorygowana.