sowi. Edyta słyszała, jak wsiadali do najmniejszej łódki, a nocny wartownik przewiózł ich, wiosłując dwoma wiosłami, do najbliższego cypla. Potem wrócił i wszedł po trapie na pokład. Pani Travers słyszała jak mówił do kogoś:
— Mam wrócić za godzinę.
Kroki jego zamarły na baku i senny spokój bez najlżejszego powiewu zawładnął jachtem osiadłym na mieliźnie.
Po niejakim czasie bezwzględna cisza, którą czuło się zewsząd prawie że dotykalnie, przyprawiła panią Travers o halucynację. Ujrzała się stojącą samotnie na krawędzi czasu, u kresu dni. Wszystko trwało w bezruchu, jakby świt nie miał nigdy już nadejść, gwiazdy nigdy nie zblednąć, słońce nie wzejść już nigdy; wszystko było nieme, ciche, martwe; zdawało się, że cień zewnętrznego mroku ogarnął panią Travers — cień nieprzerwanej, wieczystej nocy, która wypełnia wszechświat, cień nocy tak głębokiej i rozległej, że pałające słońca gubią się w niej jak iskry, jak drobniuchne ogniste punkciki; zdawało się, że ów cień niespokojny — co niby przeczucie złej prawdy omracza wszystko na ziemi, kiedy przez nią przechodzi — ogarnął panią Travers i stanął, by z nią pozostać nazawsze.
A w tem złudzeniu była taka skończoność, taka harmonja z kierunkiem jej myśli, że gdy szepnęła cicho w ciemność: „Niechaj tak będzie“ — wypowiedziała jakby jedno z tych zdań, które są streszczeniem i zamknięciem życia.