Strona:PL Joseph Conrad - Ocalenie.djvu/177

Ta strona została skorygowana.

nagą prawdą życia i namiętności, przywaloną ciężarem stuleci.
Nagły wstrząs przywrócił jej przytomność; wydało jej się, że spada z gwiazd. Szmer wody dał się słyszeć i bezkształtna masa wysunęła się z ciemnej próżni naprzeciw pani Travers. Głos u jej stóp powiedział:
— Rozpoznałem pani postać — na tle nieba.
Okrzyk zdumienia zamarł na jej ustach; wytężyła tylko oczy, spoglądając wdół. Lingard siedział w joli sam jeden; uderzeniem wiosła skierował lekkie czółenko prawie aż pod sam wychył rufy, złożył wiosła i powstał z ławki. Głowa jego i ramiona zamajaczyły obok jachtu; wyglądał jakby stał na morzu. Pani Travers cofnęła się mimowoli.
— Niech pani nie odchodzi — rzekł z niepokojem — i niech pani głośno nie mówi. Nikt nie powinien wiedzieć. Ciekaw jestem, co sobie państwo właściwie wyobrażacie? Myślicie pewnie że jesteście w porcie — w kraju? A pani — —
— Mego męża niema na statku — przerwała mu spiesznie.
— Wiem o tem.
Pochyliła się trochę niżej nad burtą.
— Więc pan kazał nas śledzić. Dlaczego?
— Ktoś musi przecież czuwać. Wasi ludzie stoją tak pilnie na straży — nieprawdaż? Tak. Od chwili zmierzchu jedna z moich łodzi snuła się tu wciąż od tyłu — po głębokiej wodzie. Poprzysiągłem sobie, że nigdy już nikogo z was nie zobaczę, że do nikogo z was nie przemówię, że będę niemy, ślepy, głuchy. I — oto jestem!
Przestrach i nieufność pani Travers ustąpiły niezmiernej ciekawości, palącej lecz spokojnej, jak wobec